Polskie Stacje Polarne na Spitsbergenie
Być na Spitsbergenie, to było spełnienie moich marzeń. Być w Polskich Stacjach Polarnych wydawało się celem nigdy-nie-do-zrealizowania.
A jednak!
Wszystko trwało w sumie sekundy: "Gosia, jedziesz na Spitsbergen do Polskich Stacji Polarnych?" Zanim mój mózg zdążył przerobić tę informację odparłam "TAK!" Kilka tygodni później zameldowałam się na lotnisku w arktycznej stolicy - Longyearbyen. Z wielkimi oczekiwaniami, głową pełną opowieści o Arktyce sprzed 30 lat i szeroko otwartymi oczami :-)
Dlaczego ta wycieczka (którą do końca życia będę uważała za "wielką wycieczkę”) wywołała u mnie tyle emocji? Głównie za sprawą taty, który wiele dekad wcześniej jeździł na Spitsbergen z badaniami naukowymi. I mimochodem zaszczepił we mnie arktyczną chorobę*...
Chciałam doświadczyć Arktyki jak najbliżej natury, bez ludzi, dostępu do cywilizacji (telefonu, internetu); odwiedzić miejsca niedostępne - polarne bezludzia i polskie stacje polarne; wyciszyć się i przeżyć przygodę życia. Udało się :-) I teraz mogę już z całą pewnością powiedzieć, że w Arktyce można się zakochać bez reszty, a arktyczna choroba naprawdę istnieje!
Do Polskich Stacji Polarnych nie ma łatwego wstępu, jeśli nie jesteś naukowcem z konkretnym programem badań, ale też z powodu ich niedostępności i (na szczęście) braku szerokiej oferty wycieczek komercyjnych. Polskich Stacji Polarnych na Spitsbergenie jest pięć. Rozsiane są na zachodnim wybrzeżu Svalbardu, nawet całkiem „niedaleko” od siebie, ale w warunkach polarnych niemal bez opcji swobodnego poruszania się między nimi. Chyba, że łodzią...
Zacznijmy więc podróż śladami naukowców z Polskich Stacji Polarnych.
Kolorowe domki Longyerbyen zostały daleko za nami, niewielki ruch na wodzie ucichł (małe motoróweczki mieszkańców, speedboaty, większe statki kursujące do Barentsburga i Pyramiden, dostawczaki ze stałego lądu z wszelkimi możliwymi produktami codziennego użytku), zasięg w komórce padł, nastała noc... a słońce dalej wysoko na niebie :-) Dzień polarny, dzień dobry bardzo! 24 godziny na dobę jasno. Komórka niepotrzebna, zegarek głęboko pod rękawiczkami, jasno całą dobę - z potrzeby kontrolowania czasu szybko się tu leczysz. Liczy się tylko to co tu i teraz. A za burtą bajka...
Najpierw mijamy domki w Grumand. To stara osada kompanii radzieckiej założona w 1912 r., w tej chwili używana zupełnie do niczego. Gdyby wspiąć się stromym zboczem, trafilibyśmy na wykoślawione tory kolejowe i z góry popatrzylibyśmy w głąb Isfjorden, którym płynie nasz jachcik. Widoki są obłędne - poszarpane szpice gór, gdzieniegdzie lodowce schodzące do fiordu, na niebie i wodzie grają kolory - wszelkie odcienie błękitu i niebieskiego, do tego szarości, białości i nagle pojawiają się tropiki! Zielone zbocza schodzące prosto do wody, nad nimi setki ptaków. Wrzawa, wręcz afera! Dopłynęliśmy do tzw. ptasich klifów. To dzięki nim - fulmarom, nurzykom i mewom trójpalczastym - mijamy najbardziej zielone miejsce w tej części Spitsbergenu. Ptasie guano stanowi idealną podstawę dla roślin tundrowych, które przejęły we władanie ten skrawek świata. Kontrast robi wrażenie.
Płyniemy dalej na południe, w kierunku jedynej całorocznej polskiej stacji polarnej - Hornsundu - położonej nad zatoką Isbjørnhamna w fiordzie Hornsund. Zmieniają się też widoki za burtą. Pojawia się coraz więcej lodowców, kry i małych gór lodowych. A my schodzimy na ląd! Hornsund jest bardzo nowoczesny - już na pierwszy rzut oka różni się od innych stacji polarnych - przede wszystkim tym, że przy zakładaniu stacji nie wykorzystano już istniejącej infrastruktury budowlanej Spitsbergenu, czyli hytt, domków po maszerach i pierwszych zabudowań przemysłowych z przełomu XiX i XX wieku. W 1957 rozpoczęła się budowa zupełnie nowej bazy... Tu czytaj o historii Polskiej Stacji Polarnej Hornsund.
Praca wre, ktoś robi obchód, ktoś pomiary w ogródku meteorologicznym za stacją, ktoś idzie w teren, a ktoś karmi psa. Wszyscy z bronią, bo do stacji lubią wpaść nieproszeni goście - wielkie, przysadziste niedźwiedzie polarne. Witamy się z przesympatyczną kierowniczką wyprawy polarnej - Asią i innymi gośćmi, którzy zawitali do Hornsundu - załogą wyczynowców z Polar Row z Fiannem na czele.
Ktoś, kto Arktykę wyobraża sobie jako białe pole lodowe, a stacje polarne jako mizerne hytty w środku niczego zdziwi się, gdy wkroczy do tej nowoczesnej bazy naukowej, pełnej sprzętu i badaczy przeróżnych specjalności. Będąc 2878 kilometrów od Wrocławia (w linii prostej) zobaczyliśmy nawet fragment meczu Śląska Wrocław - live i bez zacinania się ;-) Ale ja nie o tym! Idziemy na pierwsze spotkanie z lodowcem. Lodowiec Hansa jest na pierwszy rzut oka całkiem brzydki :-) Ale tylko na pierwszy rzut. Wyobrażenia versus realia - Spitsbergen szybko wszystko weryfikuje! Lodowce wcale nie są lśniącymi, jednorodnymi, białymi blokami lodu. „Maszerując” zbierają ze sobą wszystko, więc lód wymieszany jest z kamieniami, szutrem, ziemią i co tam jeszcze się znalazło po drodze. Struktura jest popękana, niejednorodna, z licznymi szczelinami. Potęga, unikalność i monstrualna siła lodowców robią wrażenie. Zbliżając się do czoła lodowca czuje się chłód - spadek temperatury jest bardzo wyraźny. Stojąc na granicy lodu i wody zaczyna się wyczekiwanie. Taksujesz wzrokiem ostrą ścianę lodowca, czekasz, aż zacznie się cielić, czyli jak jego fragment z hukiem i fontanną wpadnie do wody. Wieje wtedy grozą. Względy bezpieczeństwa zakazują podpływania do czoła lodowca na bliżej niż 200 metrów. Ma to sens.
Niedaleko od Hornsundu przycupnęła inna polska stacja polarna - Baranówka (pełna nazwa to Stacja Polarna im. Stanisława Baranowskiego Uniwersytetu Wrocławskiego na Spitsbergenie). Mi się nie udało tam dotrzeć (późniejszym ekipom już tak), choć właśnie tam chciałam być najbardziej. Mam więc pretekst do powrotu na Spitsbergen ;-)! To letnia stacja badawcza Uniwersytetu Wrocławskiego. Malutka, zieloniutka, przytulna. W niej mój tata spędził najwięcej czasu, a do dziś pracują tam „wujkowie” z moich dziecięcych lat z klimatologii na Kosiby we Wrocławiu. Życie w Baranówce nie jest proste i usiane różami. Dostęp do niej jest trudny, nie ma też „hornsundzkich luksusów”, w gości najczęściej przychodzą ciekawskie liski i niedźwiedzie, tzw. inspektorzy (dlatego, że sprawdzają wszystko, czy jest dobrze przymocowane i pozamykane ;-) ). Baranówka swoją nazwę otrzymała od jej twórcy - Stanisława Baranowskiego - postawnego, przystojnego i zaciętego mężczyzny, który stawiał ją na nogi od początku lat 70-tych XX wieku. Więcej o Baranówce można przeczytać w książce Magiczne miejsce „Baranówka”. Zbiór wspomnień w 40-lecie stacji polarnej im. Stanisława Baranowskiego na Spitsbergenie, wyd. Uniwersytet Wrocławski, pod redakcją Krzysztofa Migały, Jerzego Pereymy i Jacka Piaseckiego [tu pobierz]
Jedziemy dalej! Przez pole kry, rodzinę biełuch i focze spa mkniemy do Calypso! Po drodze zatrzymujemy się na obiad w rozpadającej się hyttcie i z najpiękniejszym widokiem. Jeśli pejzaż mógłby sycić, to nikt by nie tknął jedzenia... Nabraliśmy też już pewnej wprawy w zarządzaniu własnym ciepłem. Wiadomo - jesteśmy 1300 km od bieguna północnego, upalnie nie jest, a schodzić pod pokład żal, gdy dookoła tak ładnie. Kopiując bardziej doświadczonych uniewrażliwimy się na zimno poprzez termiczne gacie i koszulkę, ciepłe spodnie i sweter/polar/bluzę, przeciwwiatrową powłokę i na nogi i na górę (najgorszą robotę robi właśnie wiatr). Do tego gruuuube rękawice, czapka, szalik, dobre buty, herbata i jest ok.
Ciekawostka: po rejsie, już w Longyearbyen, zastał nas upał - było jakieś +13*C. Ale my, „doświadczeni Arktyką”, w krótkim rękawku i klapkach załatwialiśmy portowe sprawy, z lekkim uśmieszkiem spoglądając na świeżych przybyszy, odzianych w grube kurtki i z przerażeniem patrzących na nieubranych nas ;-)
Cele na „Calypsobyen”, letnią Polską Stację Polarną lubelskiego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, były 3 (zrealizowane!): zrobić jedno konkretne zdjęcie, sprawdzić czy stoi zdobny piec w budynku telegraficznym i policzyć jaja w Marii Theresie. Okolice Calypso diametralnie różnią się od tego, co widzieliśmy do tej pory: szeroka długa złocista plaża, delikatne pagórki Calypsostrandy usiane plackami różowych kwiatków, nieco dalej charakterystyczne szpice gór i spokojne wody błękitnej zatoki z drugiej strony. Kiedy tam byłam, Calypso stało puste, naukowcy nie przyjechali na sezon letni. Większość domków była jednak otwarta - na szczęście miejsce jest tak daleko od ludzi, że raczej nie trafiają tam złodzieje i dewastanci.
Stacja Polarna Calypso powstała na bazie historycznych zabudowań. Domki mają już ten charakterystyczny kolor przetrawionego przez Arktykę drewna (szaro-, żółto- wyblakły), wielka łódź Maria Theresa też. To w niej miałam policzyć ptasie jaja, których w sierpniu już jednak nie było. Zadanie miało mały haczyk - "łódeczka" ma tak przynajmniej z 2 metry wysokości do burty... Jako mała dziewczynka natrafiłam w domu na kartkę z obrysem łodzi i kółkami w środku. To były ornitologiczne poczynania mojego taty-klimatologa z Calypso :-) Naukowcy, poza badaniami, mają jak widać sporo czasu na inne sprawy hahaha
O Calypsobyen rozpisywać się nie będę, bo już to kiedyś zrobiłam. Więcej czytaj tu: „Calypsobyen: tam, gdzie zatrzymał się czas”.
Po południu popłynęliśmy dalej. Kapitan wyznaczył cel: „Płyń na tę górę i obudź mnie za kilka godzin”. W głowie popłoch "Ale jak to, przecież za kilka godzin to my w tę górę wpłyniemy"! Nic bardziej mylnego, dopłynęliśmy tam po 12 godzinach, ale przestrzeń w Arktyce płata figle. Przejrzystość i czystość powietrza sprawiają, że odległe miejsca wydają się być na wyciągnięcie ręki. To pierwsza cecha charakterystyczna Spitsbergenu. Druga to zapach, a tak naprawdę - jego brak. Dziwne uczucie. Trzecia to cisza - taka, że w uszach piszczy, a własne myśli aż krzyczą w głowie.
No to dopłynęliśmy do kolonii morsów. One zaprzeczają drugiej cesze - braku zapachów ;-) Wielkie cielska morsów grzeją się na brzegu wyspy Księcia Karola, wałkonią, sapią, bekają, zaczepiają się i śmierdzą! Nie podchodzimy blisko, żeby ich nie niepokoić. Wydają się takie ciężkie i niezgrabne z tymi wielkimi kłami... a potem widzę je w wodzie - zwinne, szybkie, niebezpieczne. Tak, morsy robią wrażenie nie mniejsze niż wszystko inne. Potężne, piękne zwierzęta.
Ostatni punkt programu to Hahut, czyli Polska Stacja Polarna Kaffioyra Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Spotkaliśmy się tam z super serdeczną grupą młodych naukowców, którzy poczęstowali nas kawą, ciastem i zabrali na długi spacer do lodowca Aavatsmarkbreen. Pokazali po drodze swoją codzienną pracę i opowiedzieli o życiu w stacji. Znów ogarnął nas zupełnie inny pejzaż... Cała zatoka pełna była kry, mniejszych i większych gór lodowych, najprzedziwniejszych kształtów. Lodowiec był w bardzo aktywnej fazie cielenia :-) Niedźwiedzia polarnego na szczęście nie spotkaliśmy, ale jego liczne ślady przecinały naszą trasę wiele razy... Tutaj niedźwiedzie mają znacznie łatwiej, by niepostrzeżenie podejść pod okna stacji. Zaraz za Hahutem zaczynają się pagórki ograniczające widoczność. Stałam więc przez moment wypatrując „gości”, gdy nagle zobaczyłam coś wielkiego i białego. Dziewczyny ze stacji zaczęły się śmiać, bo wskazałam na wielki biały głaz. „Słuchaj, niedźwiedzia na pewno rozpoznasz - to ruchome 600 kilo żółtawego cielska. Nie pomylisz tego z niczym.”
Przeczytajcie, jak kierownik wypraw polarnych dr hab. Irek Sobota, kończy swoje wspomnienia z XV Jubileuszowej Wyprawy Polarnej UMK:
„I jeszcze chwila zadumy… Przez ponad dwa miesiące pracowaliśmy a Arktyce. Było nas sześć osób. Przeprowadziliśmy szereg interesujących badań. Przepracowaliśmy wiele godzin. Ale oprócz badań naukowych, pracy w terenie, pomiarów, było coś jeszcze. Być może ważniejszego. Było to nasze życie, gdzieś Tam. Żyliśmy razem, zdani tylko na siebie. I było nam dobrze. Spędziliśmy wiele pięknych chwil na rozmowach poważnych i mniej poważnych. Razem zastanawialiśmy się nad sprawami wielkimi i nad tymi małymi. Pożegnaliśmy najbliższych i staliśmy się sobie najbliższymi. Przeżyliśmy wiele pięknych i dobrych chwil. Myślę, że udało się nam stworzyć bardzo przyjazną atmosferę. To bardzo ważne, bo przecież tam tej przyjaźni potrzeba trochę więcej, aniżeli tu w zgiełku codziennych spraw.” Tu czytaj całość wspomnień.
Te słowa pochodzą z wcześniejszej wyprawy polarnej, ale wciąż pozostają aktualne. To było niesamowicie budujące przeżycie patrzyć na tych młodych naukowców, ich zaangażowanie, spokój w pojmowaniu prawideł Arktyki i pełne podporządkowanie się jej surowym regułom.
Pamiętam, że pożałowałam wtedy, że nie zostałam na uczelni i nie związałam się na stałe z Arktyką - by móc tam ciagle wracać, tkwić w tym surowym krajobrazie, cieszyć się na co dzień lodowym światem, który niestety z roku na rok się kurczy.
Robiert Rożdiestwienski
Arktyczna Choroba
Nie próbuj stworzyć szczepionki na wszystko,
nie szukaj też w księgach - znajdziesz tam banał…
Tutaj istnieje cudowne lekarstwo
- ta dziwna „choroba”, co nikt jej nie zbadał…
A kiedy człowiek samotny w namiocie
smutno, nieśpiesznie te słowa powtarza:
- „Zachorowałem na… Arktykę…”
- proszę, nie wzywaj do niego lekarza.
- „Zachorowałem na Arktykę”
- znaczy, Arktyka me serce porwała
i wiatru głosem niepokojącym
w bezkresne objęcia do siebie wezwała.
Znaczy, gdziekolwiek byś teraz wędrował,
choćby i wiosną, gdy kwitną już bzy,
ujrzysz polarne, dzikie przestworza,
a nocą śnić będziesz o śniegu sny…
… Powiedz, człowieku, co jest takiego
w tym labiryncie z lodu stworzonym,
gdzie rzeki jak kryształ i góry wysokie
obszedłem wędrowca krokiem strudzonym?
Dotarłem tam wszędzie, choć nie raz zbłądziłem,
lecz nigdy porażką to się nie stanie.
Bo gdybyś odkrył lodowców sekrety,
zrozumiał słońca wyczekiwanie,
bo gdybyś wypełnił płuca powietrzem
i przybił do ludzi przyjaznych przystani,
to obiecuję - wypowiesz szeptem,
a potem zawołasz ile sił w krtani:
- „Zachorowałem na Arktykę -
tę dziwną przypadłość, co tu się przydarza.
Nieuleczalną, przeklętą, cudowną…
Proszę, nie wzywaj do mnie lekarza…”
* Tłumaczenie i interpretacja Marcin, uczestnik arktycznego trekkingu w 2019 r.
Tekst i zdjęcia (z wyjątkiem 4) są autorstwa Małgosi Busz, Barents.pl
Opowieść dotyczy wycieczki: Spitsbergen: śladami polskich stacji polarnych - Hornsund, Calypsobyen, Petuniabukta, Kaffioyra :-)
Polecam i zapraszam,
Małgosia Busz