Górski Karabach - państwo, którego nie ma
Bardzo dobrze pamiętam swoją pierwszą podróż do Górskiego Karabachu.
W Erywaniu, na obskurnym dworcu autobusowym w lipcowy poranek, czekałem na marszrutkę. Nad dziurawym parkingiem unosił się pył, bo Erywań od tygodni nie zaświadczył deszczu. Marszrutka miała mnie zabrać do Stepanakertu, stolicy Górskiego Karabachu. A tam miałem zobaczyć jak wygląda państwo, którego nie ma.
Czekałem więc na tę marszrutkę, w nieznośnym upale, obserwując obłożonych kraciastymi foliowymi torbami Ormian, zmierzających do Giumri, Abowjanu, Wanadzoru, Sewanu, Alawerdi albo Megri. Były też marszrutki do Tbilisi, te wyglądały już znacznie porządniej od pozostałych. Bo tak, bo obowiązuje ścisły podział jakości marszrutki w zależności od celu jej podróży. Wreszcie przyjechała ta, na którą czekałem, zdezelowana i brudna. W efekcie działania jakiejś nieznanej mi jeszcze wówczas magicznej siły logistyki kaukaskiej, szybko się okazało, że marszrutka marki Mercedes Sprinter, model z przełomu lat 80. i 90., wypełniła się natychmiast, a dla mnie pozostało jedynie miejsce w korytarzyku, dołożone przez przedsiębiorczego właściciela do tych, które zamontował jakiś niemiecki robotnik.
Marszrutka przebyła zapewne długą drogę, zanim znalazła się w rękach wąsatego pana z rzędem złotych zębów. Wyobraziłem sobie, że kiedy Niemiec już uznał, że czas złomować, przyjechał jakiś Marian spod Wąbrzeźna i kupił twierdząc, że się nada. Kiedy po latach, Marian stwierdził, że czas złomować, przyjechali panowie w znoszonych skórach i pomknęli nią do Armenii. Teraz to wspomnienie potęgi niemieckiej myśli technicznej, miało przewieźć mnie przez przełęcze do Stepanakertu. Rozłożyłem siedzenie i ledwo się wygodnie rozłożyłem w miarę skromnych możliwości, oparcie złamało się, całkiem spodziewanie. Cóż, to tylko sześć godzin jazdy po serpentynach, dam radę.
Po trzech godzinach zatrzymaliśmy się gdzieś w okolicach Goris przy blaszanej budzie z kebabem, otoczonej kramikami z owocami i warzywami. Kierowca uraczył się szaszłykiem, po czym ja przymierzyłem się do zajęcia swojego miejsca. Siedzenie razem ze mną znalazło się na podłodze. Cóż, wyglądało na to, że resztę trasy miałem pokonać w kuckach. Nigdy jednak bezmyślny przybysz z dekadenckiego Zachodu (no dobra, umówmy się - z Polski, której się tylko wydaje, że jest Zachodem), nie powinien wątpić w potęgę ormiańskich plastykowych toreb w kratę. Kierowca, ja i wszyscy pozostali mężczyźni odbyliśmy krótką, ale niezwykle intensywną dyskusję przy bagażniku. Łysawy i symbolicznie wąsaty Stepan wyciągnął z bagażnika torbę, a z niej młotek. Za młotkiem poszły gwoździe, a za gwoździami drewniane nóżki i siedzisko. I tak, 10 minut od dramatycznego incydentu, w moich rękach tkwił stołek, szybko umieszczony na podłodze marszrutki. Trochę śmiechów z zagubionego poszukiwacza dziwnych ekscytacji i znowu byliśmy w drodze do Górskiego Karabachu.
Stepanakert to stolica nieuznawanej przez nikogo, wliczając w to Armenię, republiki formalnie należącej do Azerbejdżanu. Tyle że, od czasów zakończenia militarnej fazy konfliktu w 1994 roku, Azerbejdżan w Górskim Karabachu nie ma. Tak samo jak nie ma Ormian w Nachiczewanie i w samym Azerbejdżanie. Niegdyś wielokulturowa kwitnąca perła wśród gór, zamieniła się w powojenne pobojowisko, pełne otwartych ran i żywej pamięci.
Stojąc na dworcu Kilikia (cóż za historyczne nawiązanie do upadłego średniowiecznego królestwa, ale to w końcu Armenia, skrajny przypadek kompleksu niższości leczonego ciągłym nawiązywaniem do starożytności nacji), wówczas jeszcze tego nie wiedziałem. Nie wiedziałem o czołgu Gagika Awszanjana, nie wiedziałem jak wygląda Agdam, opuszczone miasto-duch, nie wiedziałem jak nie istnieje już wioska Chodżały, miejsce masakry azerbejdżańskich cywilów, wciąż przywoływanej przez Baku jako dowód okrucieństwa Ormian. Dla równowagi, nie wiedziałem jeszcze, jak łatwo można dojrzeć z karabachskich wzgórz, opuszczone wioski ormiańskie w Azerbejdżanie. Nie wiedziałem, że jest w Stepanakercie pani Gayla, która własnymi siłami otworzyła muzeum poświęcone 3250 karabachskich żołnierzy poległych w krwawej jatce, a także 132, którzy wówczas zaginęli.
Nie wiedziałem, że w Górskim Karabachu bycie Ormianinem nie oznacza tego samego, co bycie Ormianinem w Armenii, albo też w diasporze gdziekolwiek na świecie. A przede wszystkim nie wiedziałem, że Górski Karabach opęta mnie swoimi niejednoznacznościami, że będę do niego konsekwentnie wracać, próbując pojąć. A im częściej będę wracać, im intensywniej starał się będę rozumieć, tym wyraźniej będzie mi się rozmywać to, czym właściwie jest Górski Karabach. Nie wiedziałem, jak bardzo miejsce może być naznaczone bólem ukrywanym pod przykrywką zacietrzewionej ideologii zwycięstwa. Pyrrusowego, bo okupionego najbardziej dojmującym doświadczeniem - poczuciem trudnego do opisania braku, który odczuwa się w każdym człowieku i w każdym miejscu Górskiego Karabachu.
Zanim miałem się o tym wszystkim dowiedzieć, zanim mój wymyślony obraz górskiej enklawy rozpadł się w drobinki, bo zbyt mocno oparty był na stereotypowych wyobrażeniach, musiałem jeszcze doświadczyć mechanizmów działania nieuznawanego państwa. Państwa, którego naprawdę nie ma, ale które chcąc być, musi udowodniać swoje prawa prężąc instytucjonalne muskuły. Przejechaliśmy korytarz laczyński, o który toczyły się w czasie wojny zacięte walki, bo to strategicznie istotne miejsce, łączące Górski Karabach z Armenią. W niewielkiej dolinie stoi budka strażnicza. Marszrutka się zatrzymuje, wchodzi żołnierz i pyta, czy są tu jacy obcokrajowcy? Podnoszę rękę i wychodzę za sierżantem. Paszport, bardzo proszę, dziękuję, tutaj dla pana informacja gdzie się zgłosić po przyjeździe do stolicy. Wręcza mi miniaturową karteczkę z adresem: Azatamartikneri 28 - ulica żołnierzy wolności, ministerstwo spraw zagranicznych Republiki Górskiego Karabachu. Ministerstwo nieuznawanego państwa przy ulicy nazwanej na cześć tych, którzy oddali życie, aby ustanowić ciągły stan zawieszenia. Wsiadam z powrotem do marszrutki, czując zniecierpliwienie współpasażerów - w końcu byłem jedynym, który musiał wysiąść. Ruszamy dalej.
Krajobraz zmienia się całkowicie. Jałowe, wyżynne wzniesienia wschodniej Armenii, zmieniają się w zielone, skaliste wzgórza karabachskie. Co jakiś czas przy drodze tablica - ten fragment drogi zbudowany został dzięki hojności diaspory z Los Angeles, ten z kolei zbudowali Ormianie z Marsylii, kolejny - rodacy z Moskwy. Niby droga publiczna, ale jakoś zabrakło publicznych pieniędzy na podstawową infrastrukturę. Sieć dróg Górskiego Karabachu trzyma się jakoś w całości, dzięki wspomnieniom Ormian, których rodzice, a coraz częściej dziadkowie, zdołali uciec przed rzeziami w Imperium Osmańskim, najpierw za czasów krwawego sułtana Abdulhamida, potem nacjonalistycznego rządu młodotureckiego. Ale to już zupełnie inna historia.
Po prawej stronie drogi Szuszi, przez Azerbejdżan i Rosjan zwana Szuszą, niegdyś rzekomo najpiękniejsze miasto Kaukazu Południowego, perskie wielokulturowe cudo na skraju imperium szachów. Potem, gdy stępił się miecz Kadżarów, ważny punkt na szlakach handlowych południowego skraju innego imperium - carskiej Rosji Romanowów. Potem przyszły już idee zupełnie obce dla mieszanych ziem pogranicza - nacjonalizm, etnocentryzm, rasizm. Nagle się okazało, że sąsiad Ali różni się od sąsiada Alika, z którym dotychczas codziennie pił kawę z miedzianego tygielka i grał w nardy (tryktraka) na ręcznie tkanym karabachskim dywanie. Różni się czymś więcej, niż trochę innym językiem i tym do którego budynku użyteczności religijnej się udaje, i w który dzień tygodnia to czyni. Sąsiedzi nagle stali się Ormianami i Azerbejdżanami, a Górski Karabach ziemią, na której zmieścić się mogli albo jedni, albo drudzy. W marcu 1920 roku ormiańska część Szuszi spłonęła, legła w gruzach, a wraz z nią zarżnięto i pogrzebano tysiące ormiańskich mieszkańców miasta. Nigdy więcej się nie podniosło. Z miasta, które miało niemal 50 tysięcy mieszkańców, pozostało niecałe 5 tysięcy. Ormianie długo bali się wracać, a gdy już zaczęli, uśpione przez totalitarny reżim wyobrażone etnonarodowe niesnaski, ponownie zaczęły się budzić. Wybuchła wojna. Azerbejdżanie wygnali Ormian i z Szuszy ostrzeliwali Stepanakert leżący w dolinie. Bohaterska akcja ormiańskiej partyzantki (między innymi czołgisty Gagika Awszanjana) w maju 1992 roku, zakończyła się odbiciem miasta i, oczywiście, wygnaniem Azerbejdżan, którzy nigdy już nie mieli wrócić. Ale tego jeszcze wówczas nie wiedziałem, zresztą, to zupełnie inna opowieść o mieście naznaczonym tragicznym losem.
Dotarliśmy wreszcie do Stepanakertu. Oddałem Stepanowi jego stołek, który błyskawicznie poddany został dekonstrukcji i wylądował w kraciastej torbie. A wokół mnie wyrosła blacha dworca autobusowego. Czułem się trochę, jak w latach 90. na podupadłym dworcu kolei w jakimś prowincjonalnym polskim mieście. Ruszyłem w górę ulicy Azamartikneri do MSZ. W końcu, aby legalnie przebywać w jakimś państwie, trzeba uzyskać wizę*. W małych gmachu pomiędzy eleganckim hotelem Europa i budynkiem policji nie czekał nikt. Wypełniłem odpowiednią formę (dostępną w kilku wersjach językowych), a uprzejmy urzędnik wręczył mi wizę ze słowami: możesz ją wkleić do paszportu. Mogę, ale raczej nie powinienem, chyba że skończy mi się zaraz paszport i chcę mieć kuriozalną pamiątkę z kuriozalnego państwa. Dostałem instruktaż, gdzie mogę jechać, a gdzie nie, bo niebezpiecznie i Górski Karabach po raz pierwszy z dziesiątków razy, otworzył się przede mną w całej swej okazałości. No prawie w całej, bo miejsc zakazanych było całkiem sporo. Ale to już materiał na zupełnie inną opowieść.
* Od maja 2019 r. wizy dla Polaków w Górskim Karabachu otrzymuje się bezpłatnie na granicy.
Barents.pl od wielu lat jeździ do Górskiego Karabachu odkrywając przed uczestnikami tę małą, nieuznawaną na świecie Republikę, jej przyrodę, historię i mieszkańców.
• Armenia i Górski Karabach: piękno krainy pod Araratem - wycieczka objazdowa po Armenii i Górskim Karabachu
• Armenia i Górski Karabach rowerem - wycieczka rowerowa po Armenii i Górskim Karabachu
Autorem reportażu jest Bartek Krzysztan, pilot i trip manager wycieczek Barents.pl. Z wykształcenia politolog i kulturoznawca, zajmuje się antropologią polityki. Pracuje na uczelni, gdzie zajmuje się Kaukazem - to dla niego zainteresowanie badawcze, kolebka przodków, zamiłowanie podróżnicze i przekleństwo. W Gruzji i Armenii zna każdą dziurę, a pisząc i opowiadając o nich zawsze zostawia miejsce na spojrzenie krytyczne. Bartek pracuje obecnie nad książką o Górskim Karabachu, a powyższy artykuł jest, mamy nadzieję, pierwszym z serii o tym nieistniejącym państwie. |